Las Radłowski
Niedziela, 14 maja 2023
· Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
TRASA: Tarnów - Mościce - Ostrów - VeloDunajec - Glów - Radłów - Brzeźnica - Las Radłowski - Dwudniaki - Bogumiłowice - Ostrów - Mościce - Tarnów
POGODA: temperatura 21.6°C - 20.8°C, częściowe zachmurzenie, ale było sporo słońca, wiatr wschodni, południowo-wschodni
Czwarty dzień z rzędu na rowerze, szaleństwo. ;)
Pogoda do późnego popołudnia ma wytrzymać, jadę dość standardową pętlę przez Las Radłowski. Początek z wiatrem, na VeloDunajec też zdaje się pomagać. Sporo ludzi. O dziwo po wczorajszych 100 km nogi czy tyłek nie protestują. Przed wyjazdem zrobiłem minimum czyszczenia i smarowania napędu.
Podjeżdżam pod spiętrzenie Dunajca przy budującej się małej elektrowni wodnej:
Zjeżdżam też na chwilę pod Stawy Komorowskie:
W powietrzu mnóstwo latającego robactwa, które niemal bez przerwy obija się o szybę okularów i wszędzie indziej.
W drodze między Glowem, a Radłowem:
Kwitnące kasztany pod Radłowem:
W Radłowie robię przerwę na jedzenie na rynku/placu.
Dalsza droga na Brzeźnicę idzie bardzo sprawnie, jest mocno z wiatrem. Jedzie się na tyle dobrze, że całkowicie przegapiłem zjazd na leśniczówkę. Nie chce mi się za bardzo wracać, więc szukam alternatywnego wjazdu do lasu. Wjeżdżam za szlaban, ale droga nie wygląda zbyt zachęcająco, dość szybko praktycznie się kończy. Patrząc na mapę miałem może jakieś 200m do drogi utwardzanej, którą mógłbym kontynuować na południe przez las, więc decyduję się na lekki "krzaczing", przecież co może pójść nie tak. ;)
Warunki są takie, że nie da się jechać, mnóstwo patyków, nierówno, ziemia co chwilę zryta przez dziki, więc prowadzę. Po parudziesięciu metrach zatrzymuje mnie pierwsza przeszkoda w postaci leśnego cieku wodnego, nie jakiś bardzo szeroki czy głęboki, ale za szeroki na jeden duży krok, a nie mam ochoty siebie czy roweru brudzić. Idę w lewo w poszukiwaniu węższego miejsca, albo jakiejś kłody, po której mógłbym przejść. Najpierw był sporych rozmiarów pień, ale jednak szukam dalej. Jest! Są trzy zaraz obok siebie położone kłody.
Komary zaczynają się do mnie dobierać, więc staram się w miarę sprawnie pokonać przeszkodę i rura.
Zrobiłem kolejne kilkadziesiąt metrów spaceru po lesie, żeby za chwilę znowu zobaczyć kolejny strumień do przekroczenia... Bardzo podobnych rozmiarów. No to znów szukam korzystniejszego miejsca do przejścia. Tym razem było ciężko, strumień zamiast się zwężać, to się rozlewał. Do szału zaczynają doprowadzać mnie komary, pajęcze sieci, krzaki, patyki, zryta ziemia. W końcu po dłuższej chwili znalazł się jeden konar. No ale był jeden. Musiałem poświęcić rower i użyć go jako podpórki w wodzie, która sięgała do suportu. Z dużym trudem gramolę się na drugą stronę i tak topiąc w przybrzeżnym błocie jednego buta. W końcu - myślę sobie - teraz to już będzie tylko lepiej. Jakie było moje zdziwienie, gdy po może kolejnych kilkunastu metrach był kolejny strumień, tylko, że z dwa razy szerszy... xD
Sytuacja tragikomiczna, ani się wrócić, ani za bardzo kontynuować. Widzę dwa konary, po których można by próbować przejść, ale nie z rowerem na plecach. Konar jest jakieś 3 lub 4 metry nad powierzchnią wody. Jedyna opcja to ściągnąć buty i przeprawić się przez strumień... co też uczyniłem. Stopy całe w błocie, nie było tego jak wypłukać, część zdjąłem suchymi liśćmi z szyszkami, które były pod ręką. xD Cóż, założyłem buty i idę dalej. Kończy się las i zaczyna kawałek otwartego obszaru, po drugiej stronie widzę ścięte, poukładane drzewo, także droga musi być blisko. Tak też było, po chwili marszu z rowerem na plecach docieram do drogi, którą od razu poznaję. Na maksa wnerwiony nie robię już w lesie żadnych zdjęć, tylko zapierdalam bez oglądania się. Zostawiam za sobą stado komarów, nogi całe pogryzione, poharatane od trawy i krzaków, na przedramieniu mam bulwę jakby mnie jakaś pszczoła ugryzła.
Na głównym, rekreacyjnym asfalcie dużo ludzi. Gdy w zasięgu wzroku pokazuje się kawałek nieba widać, że na południu robi się coś ciemnawo. Chciałbym coś zjeść, ale nie ma opcji, żeby się tutaj zatrzymywać. Na wyjeździe z lasu objeżdżam Dwudniaki od drugiej strony z nadzieją, że chwilę odpocznę. Jest trochę ludzi, ale udaje znaleźć się wolną miejscówkę:
Robię tutaj uzupełnienie paliwa, komarów chyba nie było.
Dalsza droga powrotna raczej już bez przygód.
Rower znowu do mycia...
Ale minął kolejny dzień jazdy i wpadło 60 km bez jakiegoś wielkiego problemu. Dzisiaj też bez dużych przewyższeń.
POGODA: temperatura 21.6°C - 20.8°C, częściowe zachmurzenie, ale było sporo słońca, wiatr wschodni, południowo-wschodni
Czwarty dzień z rzędu na rowerze, szaleństwo. ;)
Pogoda do późnego popołudnia ma wytrzymać, jadę dość standardową pętlę przez Las Radłowski. Początek z wiatrem, na VeloDunajec też zdaje się pomagać. Sporo ludzi. O dziwo po wczorajszych 100 km nogi czy tyłek nie protestują. Przed wyjazdem zrobiłem minimum czyszczenia i smarowania napędu.
Podjeżdżam pod spiętrzenie Dunajca przy budującej się małej elektrowni wodnej:
Zjeżdżam też na chwilę pod Stawy Komorowskie:
W powietrzu mnóstwo latającego robactwa, które niemal bez przerwy obija się o szybę okularów i wszędzie indziej.
W drodze między Glowem, a Radłowem:
Kwitnące kasztany pod Radłowem:
W Radłowie robię przerwę na jedzenie na rynku/placu.
Dalsza droga na Brzeźnicę idzie bardzo sprawnie, jest mocno z wiatrem. Jedzie się na tyle dobrze, że całkowicie przegapiłem zjazd na leśniczówkę. Nie chce mi się za bardzo wracać, więc szukam alternatywnego wjazdu do lasu. Wjeżdżam za szlaban, ale droga nie wygląda zbyt zachęcająco, dość szybko praktycznie się kończy. Patrząc na mapę miałem może jakieś 200m do drogi utwardzanej, którą mógłbym kontynuować na południe przez las, więc decyduję się na lekki "krzaczing", przecież co może pójść nie tak. ;)
Warunki są takie, że nie da się jechać, mnóstwo patyków, nierówno, ziemia co chwilę zryta przez dziki, więc prowadzę. Po parudziesięciu metrach zatrzymuje mnie pierwsza przeszkoda w postaci leśnego cieku wodnego, nie jakiś bardzo szeroki czy głęboki, ale za szeroki na jeden duży krok, a nie mam ochoty siebie czy roweru brudzić. Idę w lewo w poszukiwaniu węższego miejsca, albo jakiejś kłody, po której mógłbym przejść. Najpierw był sporych rozmiarów pień, ale jednak szukam dalej. Jest! Są trzy zaraz obok siebie położone kłody.
Komary zaczynają się do mnie dobierać, więc staram się w miarę sprawnie pokonać przeszkodę i rura.
Zrobiłem kolejne kilkadziesiąt metrów spaceru po lesie, żeby za chwilę znowu zobaczyć kolejny strumień do przekroczenia... Bardzo podobnych rozmiarów. No to znów szukam korzystniejszego miejsca do przejścia. Tym razem było ciężko, strumień zamiast się zwężać, to się rozlewał. Do szału zaczynają doprowadzać mnie komary, pajęcze sieci, krzaki, patyki, zryta ziemia. W końcu po dłuższej chwili znalazł się jeden konar. No ale był jeden. Musiałem poświęcić rower i użyć go jako podpórki w wodzie, która sięgała do suportu. Z dużym trudem gramolę się na drugą stronę i tak topiąc w przybrzeżnym błocie jednego buta. W końcu - myślę sobie - teraz to już będzie tylko lepiej. Jakie było moje zdziwienie, gdy po może kolejnych kilkunastu metrach był kolejny strumień, tylko, że z dwa razy szerszy... xD
Sytuacja tragikomiczna, ani się wrócić, ani za bardzo kontynuować. Widzę dwa konary, po których można by próbować przejść, ale nie z rowerem na plecach. Konar jest jakieś 3 lub 4 metry nad powierzchnią wody. Jedyna opcja to ściągnąć buty i przeprawić się przez strumień... co też uczyniłem. Stopy całe w błocie, nie było tego jak wypłukać, część zdjąłem suchymi liśćmi z szyszkami, które były pod ręką. xD Cóż, założyłem buty i idę dalej. Kończy się las i zaczyna kawałek otwartego obszaru, po drugiej stronie widzę ścięte, poukładane drzewo, także droga musi być blisko. Tak też było, po chwili marszu z rowerem na plecach docieram do drogi, którą od razu poznaję. Na maksa wnerwiony nie robię już w lesie żadnych zdjęć, tylko zapierdalam bez oglądania się. Zostawiam za sobą stado komarów, nogi całe pogryzione, poharatane od trawy i krzaków, na przedramieniu mam bulwę jakby mnie jakaś pszczoła ugryzła.
Na głównym, rekreacyjnym asfalcie dużo ludzi. Gdy w zasięgu wzroku pokazuje się kawałek nieba widać, że na południu robi się coś ciemnawo. Chciałbym coś zjeść, ale nie ma opcji, żeby się tutaj zatrzymywać. Na wyjeździe z lasu objeżdżam Dwudniaki od drugiej strony z nadzieją, że chwilę odpocznę. Jest trochę ludzi, ale udaje znaleźć się wolną miejscówkę:
Robię tutaj uzupełnienie paliwa, komarów chyba nie było.
Dalsza droga powrotna raczej już bez przygód.
Rower znowu do mycia...
Ale minął kolejny dzień jazdy i wpadło 60 km bez jakiegoś wielkiego problemu. Dzisiaj też bez dużych przewyższeń.