Kokocz i historia zaginionej rękawiczki
POGODA: temperatura 14.4°C - 6.7°C, słonecznie, lekkie zachmurzenie pierzaste wysokiego piętra, wiatr południowy, sucho
Po ostatnich częstych wizytach na Wale czy Golgocie postanowiłem zmienić trochę kierunek ekspansji i odwiedzić górę Kokocz.
Dzień na taką wycieczkę z jednej strony dobry, bo słońce i sprzyjająca temperatura, ale z drugiej, dość odczuwalny, czołowy wiatr, który dość szybko uświadomił mi, z czym przyjdzie mi się mierzyć przez jakieś najbliższe 30 kilometrów.
Kierunek południowo-wschodni za Skrzyszowem:
Nowy, sympatyczny fragment gdzieś prawie na wysokości Zalasowej, trochę rollercoaster, góra, dół:
Kawałek wyżej wjeżdżam w las, drogi w tych okolicach aktualnie miejscami mocno zapiaszczone:
Za lasem wjeżdża się na miejsce widokowe z panoramą na północ. Ale widok z Kokocza jest lepszy, no bo jest jeszcze wyżej.
Na horyzoncie delikatnie majaczy elektrownia w Połańcu:
Tutaj orientuję się, że jedna z rękawiczek wypadła mi gdzieś po drodze z kieszeni... Zdjąłem je, bo było mi trochę za ciepło. No cóż.
Tutaj już praktycznie końcówka podjazdu na Kokocz.
Jest miejsce pochówku mieszkańców wsi Wola Lubecka, Lubcza, Zalasowa, Zwiernik zmarłych w latach 1847 - 1853, tablica z roku 2022:
Jest też drzewo grab, pomnik przyrody z ładną kapliczką:
No i miejsce docelowe, zadaszona platforma widokowa. Z tego co pamiętam ostatnio, gdy tu byłem zadaszenia nie było. Luneta niestety nie przetrwała próby czasu...
Do tego "zdjęcie pamiątkowe" z jednej z kamer na szczycie:
Widok na północ, Kościół pw. Chrystusa Króla w Łękach Górnych, a na horyzoncie całkiem z prawej ponownie elektrownia w Połańcu:
Kolejna atrakcja to pięknie kwitnące krokusy:
Wychodzi na to, że krokusy są częścią czegoś, co nosi uroczą nazwę "Kieszonkowy ogród miododajny":
Korzystając z okazji, że rower jeszcze dość czysty po ostatnich porządkach, a Liwocz jest jak na dłoni:
Widok na południowy zachód:
Liwocz z charakterystycznym krzyżem na szczycie:
Na górze spędziłem sporo czasu, robiąc zdjęcia, uzupełniając kalorie.
Całe szczęście, że wziąłem do plecaka kurtkę, bez niej nie byłbym w stanie wytrzymać na szczycie 15 minut, wiało cały czas.
W planach dalej był zjazd terenem w kierunku północnym, w stronę Zwiernika i powrót ogólnie inną drogą, ale stwierdziłem, że jednak trochę szkoda tej zgubionej rękawiczki, dlatego podjąłem akcję ratowniczą polegającą na powrocie tą samą drogą.
Zahaczyłem tylko kawałek o ten terenowy zjazd, żeby zobaczyć w jakim jest stanie. Początek wysypany jakimś bardzo luźnym kamieniem, potem gliniasta droga gruntowa, ale jakby "odkrzaczona". Niemniej po deszczu wolałbym tu nie wjeżdżać, i tak koła trochę już przez te paręnaście metrów zdążyłem ubłocić:
Zacząłem zatem zjazd. Po drodze objawiły mi się Tatry nieśmiało pokazując się zza Pasma Brzanki:
Urocze miejsce z kapliczką:
Dalej na zjazdach musiałem niestety zwalniać, żeby nie przeoczyć rękawiczki.
Kolejne kilometry upływają w dość sielankowej scenerii, bez napinania się i pośpiechu. Słońce, będąc coraz niżej, koloruje krajobraz swoimi barwami. Pomimo, że to ta sama droga, to jednak w innych warunkach oświetleniowych i nie było tak całkiem nudno. Wiatr zdaje się tym razem trochę pomagać.
Zaczyna robić się coraz ciemniej, a szanse na znalezienie rękawiczki maleją.
Pod nosem nucę sobie:
"Rękawiczko, szukam Cię
Rękawiczko, znajdę Cię
Za zakrętem pewnie kryjesz się
Nic się nie martw, zbliżam się."
No i w końcu! Cud! Kamień z serca. Gdzieś na wysokości Szynwałdu, na przeciwnym poboczu, leżała sobie moja rękawiczka, cała i zdrowa, ładnie ułożona, jakby ktoś specjalnie ją tak odstawił:
Teraz już szczęśliwa i bezpieczna para rękawiczek wylądowała w plecaku, a ja mogłem kontynuować normalnie jazdę nie świrując wzrokiem po poboczach i rowach.
W międzyczasie na niebie rozpoczął się spektakl:
Dało się zaobserwować delikatnie nawet tzw. słup słoneczny:
Dalej pojechałem jeszcze przez Wolę Rzędzińską, potem przez Osiedle Zielone. Piękna to była wycieczka.
I tym sposobem kończy się ta podróż, a poszukiwania z happy endem.
Jak to mówią, "Szukajcie, a znajdziecie".
Wczoraj na te niespełna 30 kilometrów założyłem nowe spodenki z przeszytą wkładką i dzisiaj w pierwszych sekundach na rowerze bałem się, że będę musiał wracać do domu... Zwyczajnie bolała mnie prawa strona od tej głupiej wkładki. Ale na szczęście szybko przeszło, a jechałem tym razem w najzwyklejszych bipsach z gąbką. I paradoksalnie, wydaje się, że da się tak jeździć. Wniosek jest taki, że ta wkładka ma kolosalny wpływ na komfort, tzn. przynajmniej jej złe umieszczenie, i że muszę znowu zlecić przeszycie...